Piątek dosyć intensywny w swoim byciu właśnie.
I nie do końca chyba jestem w stanie całość paradoksalnej finezji tego dnia ogarnąć.
Ale od początku.
Wstaje sobie człowiek po jakichś dwunastu godzinach snu (ja zdaję sobie sprawę, że po takiej ilości godzin ciężko jest oczęta pootwierać, bo trochę już nadgniłe powieki od nadmiaru snu są, ale póki co nad tym nie mogę zapanować, chyba przesadziłem z eksploatacją swojego ciała, rąk, nóg i organizmu totalnego przez ostatnich kilka miesięcy – i odsypiam kiedy popadnie) i postanawia poleźć w las, poszukać badylaków do celów makrozbliżeniowofotograficznych i przy okazji przypomnieć sobie jak zimą wygląda rozległe Morze Bałtyckie.
Lezę, zadowolony że las pusty, wypstrykowywuję kliszę w Nikonie F90x coby jakieś zaliczenie uczelniane poczynić na pracownie srebrową (krajobraz zimowy i takie tam, koniecznie z analoga choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że z kliszy FOMAPANU 100 szału raczej nie będzie, ale pstrykam dosyć intensywnie)
Złażę w stronę owego Bałtyckiego takimi schódkami betonowymi, które w rzeczywistości są schódkami lodowymi , z przymkniętymi powiekami i opatulony na głowie niczym Chytra Baba z tego miasta na R, (tylko że ja jeszcze mam szalik wokół szyi) i telepiąc się z zimna pstrykam sobie też cyfrówą.
I nagle kątem oka, którego rzekomo nie posiadam z naukowego punktu widzenia, widzę coś czerwonego – i przekonany, że zakrwawiona foka morska biega w panice po plaży odwracam się i dzieją się wówczas szalone rzeczy przed moimi oczętami.
Dziewczę sobie brykało beztrosko po plaży i uśmiechało się podskakując w wodzie. Ja wiem, że ONI (czyt. MORSY) chodzą, oddychają, żyją i w ogóle istnieją, ale taki widok przy takiej pogodzie zawsze mnie zatrzymuje i sprawia „wyłupiastość zdziwieniową” moim oczom.
I tym oto piątkowym akcentem pragnę zakończyć dzisiejszą sobotę!
Spokojnej reszty weekendu wszystkim! :)
Too many coepilmmnts too little space, thanks!