Wymyślanie sobie zapachów polega na zniekształcaniu danej chwili.
Biel krzycząca, pochylam się nad różowością świata tego i wdycham obecność kobiety w autobusie pachnącej mydłem.
Potem wypijam herbaty przy czwartym oknie, licząc od prawej strony i zatapiam palce w dźwiękach jakbym się z nimi pieprzył. Mówisz, mam zielone rękawiczki i smużę się tocząc półuśmiech przez półdrzwi półotwarte. Zasypiam cicho na śniegu, oglądam połamane gałęzie Twojego jutra i czuję, że ta chwilowa samotność jest bardziej dla mnie, niż dla Ciebie. Roztapiasz się, pełznąc w spękania płyt chodników krzywo ułożonych krzywymi palcami. Mogę pytać, niemych twarzy grymas cichy krzycząc bezgłośno milczę. I proszę.
Bo gdyby tak umrzeć raz, a potem komuś o tym opowiedzieć?
Mówisz, części zamienne są używane, ryby mają oczy, dym papierosowy wydmuchują małe dzieci rzucające kamieniami w uliczne egzystencjonującą szarość kuśtykającą pomiędzy Czymś. Spojrzenia, niemoc, usilny płacz który zamienia się tylko w bolące pieczenie pod skórą. Większe znaczenia, anomalie fragmentowo rzucone w półkrzywą matematyczną pękającą pod wpływem zmęczenia nasilającego się swoiście tuż przed północą. Rozumiesz?
Pochylam się nad różowością świata tego.