Scena jest prosta.
Weekend majówkowy, czwarta zero zero, półmrok. Stoję, chowając ręce w kieszeniach krótkich spodenek założonych na sportowe leginsy (zwane dalej przez mniej rozgarniętych przedstawicieli płci męskiej pedalskimi). Jest chłodno. Odbijam się w szybie pobliskiego, najtańszego z najtańszych podobno, sklepu. Mam na głowie kask rowerowy, na stopach trekkingi i delikatnie uśmiecham się pod nosem…
– I pamiętaj Piotrowski… przecież złego diabli nie biorą!
Powtarzam sobie… Wszak ludzie rowerem robią tysiące kilometrów, objeżdżają Polskę wokół… albo porywają się na kraje, zdawać by się mogło, mało przyjazne rowerzystom. I żyją. I wracają. I mają się dobrze… BA! Nawet lepiej, niż przed wyprawą… i nikt ich nie okrada, ani nie zabija, ani nie gwałci ich zwłok… Więc dlaczego ze mną miałoby być inaczej?
Najpierw jest tak, że kilka tygodni wcześniej rzucam sobie wewnętrznie luźno brzmiącą propozycję. Oczywiście nie wierząc do końca, że zrealizuję plan – tygodniowy urlop wpleciony umiejętnie w majówkę jednak jest coraz bliżej, a mi plan wydaje się być coraz bardziej godny realizacji.
Robię to. Pakuję sakwy rowerowe, torbę z aparatem, namiot i śpiwór i ruszam na początek w stronę Gdańska z kolegą asekurantem, który z własnej i nieprzymuszonej woli postanawia mnie rowerowo odprowadzić, jakby upewniał się, że naprawdę zamierzam owy plan, wprowadzony dosyć spontanicznie w życie zrealizować. Od ulicy Elbląskiej w Gdańsku zostaje już sam. Pierwszego dnia tygodniowej włóczęgi mam do pokonania 85 km i wiem już na samym początku drogi, że to niewiele, bo przecież inni robią więcej…
Jest słońce, ale chłodny wiatr zdecydowanie nie rozpieszcza. Na zegarku piąta, pierwszy prom na Mikoszewo odpływa za piętnaście minut, więc mam chwilę żeby usiąść na pobliskiej ławce i tępo gapiąc się w wodę rozmyślać filozoficznie nad sensem całej wyprawy. Nie, oczywiście że nie ma chwili zwątpienia… Bardziej chyba chodzi o możliwość celebrowania w sobie uczucia zadowolenia wynikającego z danej chwili… Z tej możliwości zmrużenia oczu do słońca podczas niesamowitej, porannej ciszy wdzierającej się pod skórę. Jestem naprawdę spokojny…
Nie spieszę się zupełnie. Kiedy widzę potencjalnie dobre zdjęcie po prostu zatrzymuję się, wyciągam aparat i napawam się chwilą naciśnięcia spustu migawki. Próbuję nie oddychać przy tym, bo mam wrażenie, że jakikolwiek mój ruch popsuje wszystko co mi się pięknie w kadrze układa – że woda wyschnie, niebo poszarzeje a drzewa poznikają… i cały czar pryśnie. Mam wrażenie, że przez ostatnie kilka miesięcy tego mi właśnie brakowało – jakbym teraz dostał możliwość wyciszenia się… Żadnych ludzi, samochodów na drodze – tyle co kot napłakał, wszechobecna natura…
Do Elbląga dojeżdżam dużo szybciej niż planowałem. Na Campingu 61 rozstawiam namiot, biorę prysznic w campingowej łazience i z kubkiem kawy siadam nad brzegiem Kanału Elbląskiego. Jest wczesne południe, kawa smakuje nieziemsko, a Elbląg bardziej od środka okazuje się pięknym miastem – do tej pory znałem je jedynie z perspektywy dworca autobusowego, na którym zawsze był postój, kiedy pks’em jechało się do rodziny na wakacje. Dworzec szary i oglądany tylko zza szyby autobusu – nic więcej. Po za tym za sprawą kilku pięknych spotkań na miejscu już zawsze z sentymentem będę podchodził do tego miasta…
Dzień drugi jest taki, że budzi Cię potrzeba pędu, układająca się jakimś takim wyrzutem sumienia niewiadomego pochodzenia. Wszystko działa na zasadzie, że musisz. Musisz jak najszybciej spakować rzeczy, wsiąść na rower i po prostu jechać. Niby masz plan kilometrowy, ale stanowczo wiesz że potrzeba pędu będzie nazywana tego dnia potrzebą pędu w nieznane, przed siebie i po prostu. Wystawiasz nieuczesany łeb w otwór drzwiowy namiotu… to pochmurny poranek ale wiesz, że to będzie dobry dzień…
Kieruję się w stronę Jeleniej Doliny zwanej też dalej Smoczą i choć jedynym prawie smokiem, który mnie atakuje to miniaturowy pies Rambo, należący najprawdopodobniej do któregoś z porannych wędkarzy to i tak sama Dolina jest na tyle fotogeniczna, że warto odczekać, aż Rambo odpuści szczekanie i będę mógł zrobić kilka zdjęć.
Na dwadzieścia kilometrów przed miasteczkiem, w którym mam kolejny postój noclegowy, tym razem u rodziny – gubię się. Wjeżdżam w jakiś mało przyjazny las, kręcę w lewo i wyjeżdżam na tajemniczą polanę, gdzie grupa rosyjskich, przygranicznych prostytutek obcasami swoich butów wyciągając konsekwencje z nieuczciwego alfonsa, drze się niemiłosiernie i mało przyjaźnie. Największa z nich, ta z wąsem zauważa mnie i w imię ogólnoświatowej nienawiści do wszystkich mężczyzn rzuca we mnie rzeczonym alfonsem, który łamie się na rozłożystej brzozie sposobem przywodzącym na myśl wydarzenia sprzed sześciu lat. Wszystko dzieje się w zwolnionym i wymyślonym tempie… ;) Rzeczywiście się gubię, ale okazuje się, że jak na moje nieogarnięcie terenowe walające się gdzieś u dołu skali, naprawdę całkiem nieźle radzę sobie z czytaniem mapy. A, że zgubieniu towarzyszyła wizja powstała na skutek WszechWyobraźni to ja już nic nie poradzę… i tym bardziej odpowiadać nie chcę…i te grzejące w łeb słońce… ;)
Tego dnia odkrywam Marię. Maria, stoi przy drodze dosyć często – w zasadzie w każdej miejscowości stoi i patrzy. To znaczy ja odnoszę takie wrażenie i w którymś momencie nie jestem już w stanie obojętnie przejechać obok takiej Marii. I już nawet nie chodzi o to, że w ukropie dnia gorącego siada mi całkiem na zgrzany prawie maksymalnie łeb i jestem nawrócony na tyle, że zsiadam z roweru i krzyżem leżąc w trawie z różańcem w zębach napierdalam odmawiam zdrowaśki, a oczęta swoje zielone z nadzieją wznoszę ku niebu, bo Jezus. Nie… Przypominam sobie, że kiedyś było takie szalone dziewczę, które jeździło po wioskach i wioseczkach i fotografowało kapliczki wypchane Marią w różnych postaciach i szczerze mówiąc, nagle zaczynam rozumieć ideę całego przedsięwzięcia fotograficznie-artystycznego. Zaczynam doceniać ile pracy wsadzić musiał Wiesław, Zdzisław, Henryk czy też rzeźbiarz o innym imieniu zamówiony przez Proboszcza, jak mniemam. Ileż artyzmu w tym, ileż mnogości twarzy, gestów, kolorów – choć te ostatnie są w jakimś stopniu zachowane pod linijkę, to jednak królują zdecydowanie najróżniejsze odcienie. To dziwne w sumie zatrzymywać się przy co ciekawszych Mariach i je fotografować. Ale z min lokalnych, sędziwych monitoringów zwanych dalej sympatycznymi staruszkami (które zupełnie inaczej piastują swoje funkcje na wsiach aniżeli w oknach i z poduszką, żeby łokcie nie bolały od parapetów) odczytuję pewną aprobatę i dumę, że o to jakiś rowerzysta zatrzymał się i patrzy na naszą Marię, którą przystroiłyśmy sztucznymi kwiatami i innymi świecącymi duperelami…
Mijam też sporo Jezusów, którym na krzyżu nie wygodnie…
I creepy (czyt. piękne, że aż kurwa straszne) zajączki, których bałbym się po ciemku…
Końcówka dnia polega na zjedzeniu jabłecznika domowej roboty, popitego kubkiem mleka w asyście błądzących między moimi kostkami kotów i psów.
Kolejny dzień to najkrótszy odcinek do pokonania, bo raptem pięćdziesiąt parę kilometrów. Ale i grzanie słoneczne, jak się potem okaże, popada w jakieś takie apogeum intensywności. Wolnym krokiem cierpi lewa strona mojego ciała – ta częściej wystawiana na słońce. Kolejnego dnia o poranku wybiorę się ze Szwagrem na poszukiwania bobrów i łażąc po okolicznych polach, łąkach i pokrewnych połaciach ziemi opalę jeszcze bardziej ręce, kark i twarzoczaszk oraz uszy. Uszy cierpieć będą najbardziej i najdłużej – wyglądać trochę będę na tych uszach, jakbym zębami wyszarpywał je jakimś warmińskim niedźwiedziom rosyjskiego pochodzenia i po koślawym przytwierdzeniu ich do głowy (uszu, nie niedźwiedzi) z brzegów uszowych nie starł kleju, który zasechł i wygląda dosyć mało apetycznie. Ale zagłębmy się może w zdjęcia…
Droga w całej podróży jest różna. Pod wiatr, pod górę, po kocich łbach, które pomimo swoistego uroku, do jazdy rowerem średnio się nadają. Bardzo dużo poruszam się po słynnej GreenVelo, ale i nie odmawiam sobie przyjemności z jazdy polnymi, utwardzonymi drogami wciśniętymi gdzieś w małe, leniwe i wydawać by się mogło wiecznie zaspane i ledwo istniejące miejscowości. Droga często usłana jest dziurami – i w którymś momencie już mi to nawet nie przeszkadza – na sto pięćdziesiątym kilometrze bardziej zainteresowany jestem niezliczoną ilością spotykanych po drodze zwierząt. Te martwe i rozkładające i poprzyklejane do asfaltu zgrabnie omijam… Te żywe, choć oczywiście zabrzmi to banalnie, naciąganie i śmiesznie zapewne, niosą tyle dobrych emocji w trakcie jazdy, że szaleństwo absolutne. We wsiach mijam niezliczone ilości kotów chowających się w wysokiej, przydomowej trawie i polujących na pierwsze wiosenne motyle. Polem tuż przy drodze ścigają się ze mną sarny i oczywiście przegrywam z kretesem ten wyścig, ale przecież wcale nie o wygraną chodzi. Bociany, które niemym uśmiechem staram się nakłonić do pozowania swoim fotogenicznym profilem współpracują na całkiem przyzwoitym poziomie. Wielu zdjęć nie robię… nie dlatego, że mi się nie chce, bo do niechcenia względem robienia zdjęć zawsze jestem ostatni… Ale wchodzę na jakiś taki wyższy poziom przeżywania wszystkiego co wokół, że aparat, choć przecież bardzo przydatne narzędzie do późniejszego przeżywania, jest trochę zbędny na tym poziomie… Nie… Nie będzie górnolotnego wdrapywania na się stwierdzenia, że osiągnąłem nirvanę i odnalazłem w sobie światłość wiekuistą niczym bosy buddysta po roku medytacji i nicniejedzenia i teraz będę baniaki rył wszystkim przyjaciołom, żeby i oni światło zobaczyli… To tylko potrzeba podzielenia się swoimi odczuciami… ;)
Przejechałem 260 km… Kolejne 260 w drodze powrotnej, która minęła mi już dużo szybciej – zapewne dlatego, że dużo mniej zdjęć robiłem. Tydzień urlopu na rowerze to niezwykle oczyszczająca podróż. I motywująca. I niezwykle piękna w swojej prostocie. Najlepsza kawa jaką do tej pory piłem – zrobiona na kartuszu i małej butli gazowej, gdzieś nad brzegiem rzeki – pomijając kawę pitą w Norwegii, która oprócz tego, że była najlepsza to była też najdroższa (klik). Jest coś niesamowitego w takim podróżowaniu – jakoś tak chyba przyjęło się, że poczucie wolności i niezależności jest zarezerwowane tylko dla podróżników poruszających się na motorach…Nie prawda! Wiatr we włosach i muchy między zębami występują też podczas pedałowania na rowerze – i mają pełne prawo towarzyszyć tym uczuciom, o których wspomniałem… Euforia!
– Dokąd to Młody z tymi tobołami…?
Tuż za Braniewem zrównuje się ze mną inny rowerzysta. W lusterku widziałem, że już dłuższy czas próbował mnie dogonić, ale byłem bezczelny i kręciłem nogami podwójnie. Spod kasku wyziera siwizna włosa, twarz pokryta zmarszczkami…
– Z urlopu wracam…
– Z urlop na rowerze? Setkę zrobiłeś…? Więcej?
Widzę, ze facet uśmiecha się z podziwem na moje 500 km…
– Żona to już teraz by mnie nie puściła… ale gdybym tylko był młodszy… Zazdroszczę Ci!
I chyba tym akcentem zakończę rowerową tygodniową podróż warmińsko-mazurskimi drogami…W lipcu kolejna, zatem trzymamy kciuki!
Okazuje się, że nie ma za długich wpisów blogowych ;-) Z przyjemnością przeczytałam i obejrzałam wszystko. Bardzo byłam ciekawa gdzie i którą droga wyjedziesz z Elbląga, no i pojechałeś w moje rodzinne strony :-) Piekne zdjęcia, świetna relacja! Jesteś bardzo inspirujący. Nie mogę doczekać się wiosny :-)
Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć powodzenia we własnych wędrówkach z aparatem i na rowerze! Dziękuję! :)
Piotr, zaimponowałeś mi ogromnie.
Tak sie patrze i patrze na zdjecia – sa przepiekne i zdalam sobie sprawe jak bardzo tesknie za wakacjami spedzonymi w rodzinnych stronach mamy ;. Patrzac na drugie i trzecie zdjecie od dolu az sie usmiechnelam do swoich wspomnien ;-)