Deszcz. Wiatr. Mgła. Dosyć ciężko zazwyczaj o kompilację tych trzech zjawisk w jednym czasie ;)
Sześć kilometrów drogą wciśniętą w strome zbocze. Co kilka metrów ostry zakręt.
Dziury w drodze, więc poczuć się można jak u siebie, w Polsce.
Docieramy. Parkujemy.
Następuje szybkie przegrupowanie, synchronizacja zegarków, kontrola sprzętu i poprawienie opasek na głowach.
Poprawiamy pieczołowicie, gdyż na pięciuset m n.p.m piździ jeszcze mocniej, intensywniej.
Abstrahując na moment od sanatorium…
Muszę przyznać, że jestem zafascynowany działaniem miejsc opuszczonych o których słyszałem i w którym byłem.
W norweskim regionie Vågsøy (nie mam zielonego pojęcia jak to czytać) stoi latarnia morska.
Stoi opuszczona wiele lat – jest trochę podniszczona, rozklepana, rozciapkana, posunięta przez czas i tak dalej, ale na samym czubku w dalszym ciągu osadzona jest prężnie działająca soczewa, przez którą światło błyska na ocean.
I władzom regionu/komuny/gminy cholernie ciężko burzyć takie cudo (podejrzewam, że w Polsce nikt nie miałby skrupułów).
Zatem władze rzucają hasło „Braaaać!”. Dosłownie… Możesz przyjść, zapłacić symboliczną koronę norweską i stajesz się niejako właścicielem tego morskiego cudu. Warunek? Remont na własną kieszeń … Możesz mieszkać, otworzyć restaurację, galerię, cokolwiek.
Ktoś by się rzucił? Bo ja z pewnością :)
Ale wróćmy do Harastølen.
Otworzone w ok. 1900 roku początkowo było szpitalem dla chorych na gruźlicę.
Położone wysoko w górach, gdzie klimat podobno sprzyjał wyzdrowieniu chorym.
Z własnym wagonikiem górskim transportującym chorych z miasta, chlewnią gdzie radośnie ogonem merdało pożywienie, a nawet pierwszą w Norwegii turbiną wodną, która płodziła prąd…
Niezależność takiego miejsca pełnego chorych na pewno była w tym czasie bardzo ważna…
Po II Wojnie Światowej sanatorium stało się ośrodkiem dla psychicznie chorych. Mnóstwo samobójstw, jakie popełniali rezydenci skłoniło władze ówczesnego zakładu do zabezpieczenia balustrad schodów grubą siatką pełznącą od piwnicy po ostatnie piętro.
Końcówka lat 80tych sanatorium staje się miejscem, gdzie uchodźcy z Jugosławii i Bośni znajdują schronienie.
Potem długoletnia cisza, przeplatana dźwiękiem wybijanych szyb tego opuszczonego budynku.
I dopiero pod koniec lat 90tych pojawia się Kristian – po sześciu latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych wraca do Norwegii. Przez kilka miesięcy pomieszkuje w jednym z pokoi opuszczonego sanatorium. A potem zostaje takim jakby prawnym opiekunem/właścicielem tego miejsca. Dosyć ciężko postawić miejsce na nogi, ale widać, że chłopak świetnie sobie radzi.
Wita nas nienagannym angielskim. Choć papieros, najwyraźniej na stałe przyklejony do górnej wargi, utrudnia mi trochę rozumienie jego słów. Szybko nas oprowadza mówiąc, których miejsc zdecydowanie unikać – wszak nie chcemy zasilić grona lokalnych samobójców. Na pytanie po co to wszystko robi z rozbrajającą szczerością mówi, że jest wariatem. I, że wiele lat był miłośnikiem miejsc opuszczonych, aż w końcu postanowił osiąść na stałe w jednym z nich. Z sanatorium związany dosyć blisko – zmarła mu tu babcia.
Poniżej na zdjęciu ponad stuletni fotel dentystyczny…
Biblioteka ze stołem do gry w pokera :)
I martwą naturą w słoiczkach…
Plany na przyszłość związane z sanatorium Harastølen?
Pewni filmowcy zaopiekowali się drugim piętrem i kręcą tam film „Villmark 2” – zwiastun można obejrzeć tu .
Po za tym Kristian w przyszłym roku planuje otworzyć, zamknięte do tej pory, domu stojące wokół głównego budynku. Najpewniej stare siedziby pielęgniarek i wszelkiej maści doktorów urzędujących tu w latach świetności Harastølen. Otworzyć dla takich ludzi jak ja – przyjeżdżasz, masz możliwość przenocowania i łazisz z aparatem po sanatorium tyle godzin ile dusza zapragnie. Nawet w nooocy – bo jest pokój zwany „naked room” gdzie właśnie w nocy straszy najbardziej ;)
Reszta potężnej galerii poniżej.
A na koniec jeszcze w przypływie weny twórczej, fotograficznie samojebkowej…
Pozdrawiamy! ;)
krzesło na strychu nr 61 – mój fav. a pomysł na zagospodarowanie takich miejsc – cudowny. zazdro!
Tobie chciało się liczyć, które to zdjęcie? :D
Ło matko, orzesz yebany! Jadem tam zaraz teraz, zakochałem się <3
To ja się zabieram z Tobą – z chęcią raz jeszcze tam popiszczę z zachwytu w korytarzach ;)
Dech mi zaparło…lepiej tam nie jechać bo w tych zachwycie można by już nie wyjść.. brałabym, szarpała, tarmosiłaaaaaaaaaa BRAWO PIOTREK!!!
Matko Jedyno. Cóż to za zaszczyt?! Czuję się jak na audiencji u królowej !!! Tyśka … Zostawiłaś pierwszy raz na mojej www komentarz, a pod tym adresem bujam się już jakoś trzeci rok. I to taki komentarz, że ryj mi się szeroko uśmiechnął – dziękuję i proszę częściej! :* :)
Ale zaraz… jak to mieszka? Kto tam mieszka? Serio mieszka?! Jak on mieszka?! :o
A miejsce rewelacyjne po prostu!
No tak jak napisałem :)
Nooo, Piter – jak na takie odjazdowe miejsce to Ty coś mało podjarany wróciłeś! Przed tymi wszystkimi maszynami do szycia, radiami i flaszencjami leżałabym i piętami tłukła z radości w sufit. U nas wszystko rozkradliby w tydzień…. Ale miejscówka fotogeniczna! No i te widoki na zewnątrz…
Bo wiesz …
Pierwszy dzień powrotu do rzeczywistości i euforia powoli opadała. Ale zapewniam Cię, że pięty bolały mnie baaaardzo mocno od tego tłuczenia radosnego i był to ból bardzo przyjemny ! ;)