Żegnamy Harastølen. Zasmuceni trochę, że te kilka godzin w środku tak szybko minęło. Cyborgowy Konkubent ukradkiem ocierając łzę, podaje mi chusteczkę. Tylko Cyborg Anitex dzielnie się trzyma – zarzuciła tryb „nie płakać” i siedzi z chłodnym wyrazem twarzy nie zdradzając swych emocji :D
Ruszamy. Z zamiarem szybkiego powrotu do Cyborgowych Włości. Po drodze wbijając się w takie drążone w górach/skałach tunele.
I oczywiście zatrzymując się na dźwięk moich pisków.
Co ciekawe w Norwegii przy każdej przydrożnej piękności natury przygotowane jest miejsce na zaparkowanie samochodu, drzewa zasłaniające widok są wycięte, więc można stać i podziwiać bez niepotrzebnych elementów w kadrze ;)
I zamiast prosto do Sykkylven znowu zjeżdżamy w boczną drogę. Za sprawą znaku, że lodowiec.
A, że widziałem już dwa języki lodowcowe to czuję się dumnym, światowym znawcą tych cudów natury i generalnie nie ma opcji, żebym nie zobaczył i tego.
Ciocia Wikipedia podpowiada, że Jostedalsbreen to największy lodowiec w kontynentalnej Europie. Ramiona lodowca tworzy wiele dolin – jest ich ponad pięćdziesiąt – w tym Bøyabreen (gdzie już miałem okazję być podczas tego pobytu). Trafiamy tam po sezonie wycieczkowym, więc dojście jest trochę utrudnione. Po za tym, podczas godzinnej wędrówki do „jak najbliżej” ciągle pada.
Można się poczuć jak na innej planecie…
Potem parę zdjęć – żeby się pochwalić, że pomimo potłuczonego kolana nadal umiem skakać.
I do Sykkylven – padając na moooordy! ;)
Jak tam pięknie! W sam raz na mój ból głowy, katar, kaszel i ogólne stadium prawie umieralności…;)