Półnago jestem, jak krzyk – głośny.
Szepty. Mówisz.
Na lini horyzontu kończy się droga, musisz tylko tam pójść. Zostawić za sobą te zakręty, wsadzić w kieszeń ten żółty guzik i głośno powtarzając Om mani padme hum wznieść ręce do góry, chaotycznie zapłakać za swoje niegrzechy.
Szepty. Mówisz.
Bóg nie istnieje. (Zamknij mordę!)
Są hamulce, przed samym sobą. Ubieram kolor czerwony i czekam na godzinę wyjścia, ze oknem pada, popielniczka pełna, stygnę.
W żyłach jest ta niepewność, przelewająca się w drżenie przed światem.
Chęć poradzenia sobie tworzy ten zlepek siły, zlepek tych resztek które organizm wywala na światło dzienne, przytłumione chmurami.
Jest cicho.
Dni są podobne, tak samo umalowane z tą jasną poświatą jutra (Mój Choas, mój…) siadającego na brzegu łóżka i drążącego dziurę w płucu.
Zaśpiewaj mi piosenkę o prostej, ludzkiej miłości – uśmiechnę się blado, przecierając czoło z potu zanucę w rytm tego ruchu ulicznego, bo nie wiem w którą stronę teraz trzeba pójść.
Jesień to dla Ciebie czas tęsknot do przypadkowości wieczoru, otwartych szeroko okien, drzwi, ramion.