Jakby gdzieś zupełnie na zapleczu życia, siedzi człowiek.
Siedzi upieprzony ciszą, ciszą upieprzoną milczeniem, milczeniem rozkładającym nogi.
Siedzi i mu się wydaje. Wydaje Mu się wszystko – czarne kruki jutra wyplątują się z włosów powoli, boleśnie. Oddech. Potem ręce też milczą, w kieszeni ułożone w znak krzyża tylko po to, żeby zaprzeczyć istnieniu istnienia. Jednym ruchem w powietrzu. Brzegiem wyobraźni, albo chociaż parę kroków dalej.
Potem czarne ptaki rozdziobują serce puszczone nitkami skóry z łupiny żeber- każdy ma swoją pomarańczę bólu, powiesz.
Potem czarne ptaki nie mają skrzydeł. Nie mają oczu. Nie umierają. Nie.
Latanie.
Dwa kaptury na rozczochranym łbie, węglowodany owinięte papierkiem i żołądkowa gorzka.
Czasami łapy w kieszeń. Słuchawki na uszach. I papierosy.
Sobota chłodna, wietrzna.
Mijam buty – dużo butów w lesie, jakby ludziom już nie chciało się iść dalej i zaznaczali zostawiając te buty właśnie, że zaszli tak daleko. Bez butów raźniej wracać chyba.
Bliżej natury, mniej śladów i nie następuję „brukańsko-okrutne” Matki Ziemi, która potem mści się brakiem śniegu zimą na przykład.
Więc idziemy. Idziemy milcząc i słuchając całej tej wiejskiej ciszy, słuchając i mijając kilka Jezusów uwieszonych na krzyżach na skrzyżowaniach dróg leśno-polnych.
Zimno Jezusom – mocno wieje.
Szkoda, że takie miejsca cichną …
Że skurwiali nowobogaccy mieszkający w chateńkach z kurewskozieloną elewacją (ślepy by zauważył) oszczędzają na Saniporach i innych wywożących śmieci i wywalają co popadnie w te miejsca właśnie.
Tyle historii, tajemnicy, potencjału, drzew i możliwości wyciszenia się.
Na zielonopodobnej wersalce przy wejściu na włościa po prostu siedzę i chłonę całym sobą ten spokój wokół.
I temat bezdomności. Niezwykle mi bliski.
Odkryte w pobliżu starego, gdyńskiego Polifarbu. Następnym razem, oczywiście.
to jest kolo polifarbu?
pamietam jak lazilam tam iles lat temu. oj zmienilo sie.